“Płakaliśmy bez łez”

Zacznę tę pisaninę od dość osobistego wstępu. Gdyby ktoś zapytał o najważniejszą książkę mojego życia… to będzie właśnie ta książka, „Płakaliśmy bez łez”.
Kupiłam ją jeszcze będą uczniakiem podczas którejśtam wyprawy do Muzeum Auschwitz, przeleżała swoje na półce i niecały rok przed maturą, w kwietniu 2004 roku, postanowiłam tę książkę w końcu przeczytać. Nudne lekcje “umilała” mi literatura obozowa i mimo fatalnego stanu psychicznego oraz aktywnych objawów psychotycznych dużo wtedy czytałam.

Wcześniej temat Sonderkommando niezbyt mnie interesował, w przeciwieństwie do wspomnień i relacji opisujących codzienność więźniów KL Auschwitz. Czytając takie wspomnienia łatwo można zauważyć, że byli więźniowie do współwięźniów z Sonderkommando odnoszą się z reguły niechętnie. Od drobnych pejoratywów po oskarżenia naprawdę ciężkiego kalibru. Do dziś trochę tych oskarżeń funkcjonuje w powszechnej świadomości. Czasem to niewiedza, czasem przeinaczanie faktów z pełną premedytacją.

I ta niechęć innych świadków udzielała się trochę także i nastoletniej mnie. Ale też nie wiedziałam o Sonderkommando zbyt wiele. Dopiero lektura “Płakaliśmy bez łez” sprawiła, że całkowicie zmieniłam swój sposób patrzenia na historię Sonderkommando i wkrótce ten temat stał się dla mnie ważny w tych moich zainteresowaniach. A potem stał się tak zwanymi zainteresowaniami badawczymi. Mogę to chyba tak nazywać, chociaż nie skończyłam swojej magisterki i już nie skończę. Nie będę również pracownikiem naukowym, ale wyszło tak, że wolność rencisty jest dla mnie dużo fajniejsza.

Książka Gideona Greifa dzieli się na dwie części. Pierwsza, mniejsza, to opracowanie historyczne. Czasy od powstania w KL Auschwitz pierwszego krematorium po powojenne losy garstki ocalałych więźniów z Sonderkommando. Druga część książki to natomiast relacje – zapisy rozmów, jakie Greif przeprowadził z grupą ocalałych (dodam, że ostatni z ocalałych więźniów z Sonderkommando, Dario Gabbai, zmarł w marcu 2020 roku). To, jak sami rozumiecie, bardzo cenny materiał.

Książka, co oczywiste, jest wstrząsająca, i to konkretnie. W 2004 roku solidnie wywróciła mój już i tak dziwny 18-letni, psychotyczny świat do góry nogami. Oczywiście polecam ją, chociaż to nie jest coś, co czyta się „szybko” i „fajnie”. To nie kolejna miłosna szmira “…z Auschwitz” do kawusi, to najbrutalniejsze i najszczersze fakty.

Polecam przeczytać “Płakaliśmy bez łez” każdemu, komu Sonderkommando z Auschwitz jawi się jako “banda pijanych zwyrodnialców”, rzekomo pomagająca Niemcom w ludobójstwie. Ocenianie przychodzi nam z ogromną łatwością, zwłaszcza z perspektywy wygodnego fotela przed lapkiem, a tymczasem w Auschwitz między czernią i bielą było jeszcze milion różnych odcieni szarości, a pozory często okazywały się mylące. Świat i życie nie są zero-jedynkowe. Historia też nie jest zero-jedynkowa.

Może i Wam przeczytanie tej książki uświadomi coś ważnego.

“Potwór pamięci”

„Potwór pamięci” to książka, w bardzo dużym skrócie, o tym, co we współczesnym Izraelu oznacza pamięć o Zagładzie, za wszystkimi tego konsekwencjami: obciążeniem dla badaczy, paradoksami, trudnymi relacjami z Polakami, Niemcami i Arabami, z trywializacją, a czasem i, nazywając rzecz po imieniu – z absurdem i farsą. Ale błędem jest postrzeganie tej książki wyłącznie z perspektywy Izraela. Bo książka jest uniwersalna i wielowątkowa.

Autor swoją opowieść poprowadził w formie osobistego listu historyka do dyrektora instytutu Yad Vashem. Bohater książki pnie się po szczeblach naukowej kariery, jest przewodnikiem grup izraelskiej młodzieży, w ramach tamtejszego systemu edukacji odwiedzających byłe obozy zagłady, które – to też jest tu ważnym wątkiem – Niemcy „pomysłowo” umieścili na ziemiach Polski. Pewnego dnia, podczas zwiedzania byłego obozu Auschwitz, dochodzi do z pozoru drobnego incydentu, który powoduje stopniowy kryzys u badacza i na końcu nie wiemy już, co tu jest faktem, co zawłaszczył „potwór pamięci”, a co jest po prostu wytworem pogrążającego się w chaosie umysłu bohatera…

Książka jest trudna i ciężka, ale znalazłam w niej wątek, który zmusił do głębokich refleksji. Ja też miałam być badaczem, studiowałam historię, ale ostatecznie poszłam w życiu inną drogą. Na pewno jestem schizofrenikiem. I na pewno jestem po prostu osobą, którą interesuje temat Zagłady, od prawie 30 lat (jakie powiązania są między tymi dwoma faktami – niektórzy wiedzą, dla innych niech pozostanie to tajemnicą).
Ileż chamskich komentarzy usłyszałam w życiu z powodu moich zainteresowań… Mimo upływu lat te wspomnienia czasem bolą, bo nigdy nie miałam złych intencji, a o zaburzenia psychiczne, rozszalałe zwłaszcza w okresie gimnazjum i najsilniej – liceum, nie prosiłam. A nikt z mojego otoczenia nie zrobił nic, żeby mi w jakikolwiek sposób pomóc.

Jak to się ma do książki? Ważne miejsce zajmuje tam wątek obciążenia psychicznego, z jakim muszą zmierzyć się badacze. Jedni mierzą się sprawnie, inni mniej, ale – jak sama dobrze wiem – przybiera to różne formy, czasem niezrozumiałe, dziwaczne, groteskowe itd. A w tym wszystkim musi pomieścić się jeszcze mnóstwo innych czynników, także ten najważniejszy – empatia dla ofiar. Mimo wszystko, paradoksalnie miałam znacznie więcej szczęścia niż bohater książki. Książki, obok której nie mogę przejść obojętnie, stąd i moje osobiste przemyślenia.

Opowiadania Tadeusza Borowskiego

Dawno temu, w głębokiej podstawówce nauczycielka matematyki oświadczyła, że “jeśli chce się zrobić jakiemuś pisarzowi niedźwiedzią przysługę – wpisuje się jego książki na listę lektur szkolnych”. Nienawidziłam szczerze tej kobiety i nawet dzisiaj, po prawie 30-stu latach, myśl o niej przyprawia mnie o chęć zwymiotowania – ciężko mieć dobre zdanie o kimś, kto znęcał się psychicznie nad bezbronnymi dziećmi tak, że te bały się chodzić na lekcje. W latach 90 wszelka patologia niestety była w szkołach normą i było na nią odgórne przyzwolenie.
Ale z jakiegoś powodu zapamiętałam tę wypowiedź o autorach lektur szkolnych…

Pierwszy raz sięgnęłam do opowiadań Tadeusza Borowskiego jako dzieciak – z wielkiej ciekawości, bo wtedy zaczynałam interesować się tematem obozów, a w pokaźnej biblioteczce rodziców, poza przewodnikiem po Muzeum Auschwitz z lat 70, nie było żadnej innej literatury obozowej. No i czytałam, ale co z tych opowiadań mogło zrozumieć 12 letnie dziecko, do tego zaburzone psychicznie z winy zaniedbań jego otoczenia? No właśnie. Lektura jeszcze bardziej zryła mi młodą głowę, ale to moje osobiste sprawy, którymi nie zamierzam się dzielić publicznie.
Jakkolwiek, to od twórczości Tadeusza Borowskiego zaczęła się moja wielka pasja…

Czy opowiadania Borowskiego słusznie zostały wpisane na listę lektur, czy też może rację miała ta pieprznięta “facetka od matmy”? Myślę, że to nie jest książka, która powinna być w kanonie lektur szkolnych, choćby dlatego, że jest ekstremalnie trudna w odbiorze – daleko poza zakresem pojmowania nastolatka, choćby nie wiem jak dojrzały był i jak dobrze znałby temat. Ale może się mylę…? W końcu moja młodość i edukacja była jednym wielkim ciągiem traum i zaburzeń.

Ale co w zamian? Co uczniowie mieliby czytać zamiast Borowskiego? Dobre pytanie.

Opowiadania Borowskiego jako tako zrozumiałam dopiero lata po ukończeniu liceum i po przeczytaniu wcześniej po drodze, mnóstwa innych wspomnień obozowych i prac naukowych. Uważam, że do zrozumienia tej literatury oraz tego, kim był Borowski i co chciał nam przekazać, potrzebna jest naprawdę spora wiedza, ale również i nie mniejsza wrażliwość. Czy twórczość Borowskiego jest rozumiana i czy uczniowie szkoły średniej są w ogóle w stanie ją przyswoić? A może jednak, w dobie wysypu tandetnego holo-polo, taka lektura jest tym bardziej na wagę złota?

Nie wiem i nie odpowiem na te pytania. Żaden ze mnie znawca czegokolwiek. Borowski to postać tragiczna, wyszedł żywy z piekła, ale tuż za jego bramami odebrał sobie życie, nie mogąc unieść tej traumy. Myślę, że trzeba wykazać się sporą dozą empatii, zrozumienia i wiedzy o epoce, żeby wsłuchać się w to, o czym Borowski chciał nam w tak dramatyczny sposób opowiedzieć. I to nie tylko kwestia wpasowania się̨ w klucz, zakucia, zdania i zapomnienia.

Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń

“Ja z krematorium Auschwitz”

Pan Henryk Mandelbaum mieszkał „po sąsiedzku”, w mieście obok. Nigdy się z nim nie spotkałam, choć chciałam wysłuchać jego historii. Z pewnych względów nie byłam jednak na to w tamtym czasie gotowa. Nie zdążyłam. Henryk Mandelbaum odszedł w 2008 roku.

Mówiono o nim zawsze, że to człowiek… specyficzny (tak, tego określenia używano), ale niezwykle otwarty. Nie bał się̨ wracać do swoich obozowych koszmarów i otwarcie, szczerze opowiadać o tym, co robił i widział. Pan Mandelbaum występował w licznych filmach dokumentalnych, chętnie rozmawiał z historykami, młodzieżą i innymi osobami, które chciały posłuchać o jego przeżyciach. Tak właśnie powstała niniejsza książka. Pan Mandelbaum opowiedział w niej o całym swoim życiu. O dzieciństwie i młodości, o okupacji i prześladowaniach, o pobycie w obozie Auschwitz i “pracy”, do której był tam zmuszany, a potem – o wyzwoleniu i swoich powojennych losach.

Pan Mandelbaum nigdy nie miał problemu z opowiadaniem o sprawach trudnych i często do dziś kontrowersyjnych. Mówił o tym wprost, otwarcie, tak zwyczajnie. Do dziś wielu ograniczonych frustratów ma problem z jego powojennymi losami, piszą nienawistne komentarze na YouTube, a pan Mandelbaum, który nigdy nikogo nie osądzał ani nie oceniał, odszedł już wiele lat temu – jak sądzę, spokojnie i w zgodzie ze sobą i całym światem.

Gdy byłem w Sonderkommando, obmyśliłem sobie taki mały testament, że jeśli przeżyję, to będę̨ o tym mówił. Aby więcej takiej tragedii nie było.

“Kot Mali”

Ciężko mi będzie ocenić tę książkę obiektywnie – bo subiektywnie bardzo mi się podobała. Głównie z przyczyn osobistych, o których nie będę tutaj pisać.

Stawianie “Kota Mali” obok Tatuażystów i Cilek jest nieporozumieniem – Muzeum Auschwitz sporo napisało o tym, jak Heather Morris przekonwertowała relację naocznego świadka w kiepskie romansidło z obozem koncentracyjnym w tle, samej wiedząc o Auschwitz niewiele więcej, niż wie przeciętny człowiek, który się takimi tematami nie interesuje, chociaż raz czy dwa coś przeczytał.

Mala Kacenberg (z domu Szorer) istniała naprawdę – nie wiem niestety czy wciąż żyje, getto w Tarnogrodzie też istniało, i podana przez Malę chronologia zgadza się z tym, co udało mi się znaleźć na temat tego getta. Do zmyślonych historii wybiera się raczej miejsca-symbole, które kojarzy większość osób – takie jak Auschwitz, czy nawet mniej znaną ogółowi Treblinkę lub Sobibór. A nie jakieś malutkie getto na prowincji. Kwestia marketingu.

Mala w swoich wspomnieniach jest bardzo szczera. Bez ogródek opisuje np. to, że zostawiła 7-letnią kuzynkę na pastwę Niemców, okłamując ją, że jej mama niedługo wróci (podczas gdy reszta rodziny zginęła) i sama uciekła z getta. Albo, że zamiast opiekować się starym dziadkiem, wolała żebrać po okolicznych wsiach o jedzenie i ubrania. Lub, że przywłaszczyła sobie znalezioną sporą sumę pieniędzy.

Komentarze o “koślawym tłumaczeniu się z samolubnej walki o życie” są nie na miejscu i życzę ich autorom, żeby nigdy nie znaleźli się w sytuacji, kiedy będą musieli “samolubnie” walczyć o życie.

Podobała mi się szczerość Mali, pisała o wszystkim wprost, i o bardzo ciężkich rzeczach, i o ludziach, którzy pomogli jej przetrwać. Opisuje i Polaków, którzy jej pomagali, i szmalcowników, dla których życie Żyda było warte tyle, co worek cukru. To samo Niemcy, jedni byli nadgorliwi, inni przymykali oko, a niektórzy nawet pomogli i wstydzili się za nazistów. Tacy ludzi istnieli, czy to się obecnie komuś podoba czy nie. Bo historia nie jest zero-jedynkowa.

Wiele osób twierdzi, że historia Mali jest co najmniej podkoloryzowana. Pewne rzeczy jak sądzę są faktycznie podkoloryzowane, bo autorka kreuje się na bohaterkę – a była tylko nastolatką, a nie filmową superbohaterką. Dziwi, że kotka cały czas była przy niej, chociaż sama znam koty od 26 lat i wiem, co potrafią.

Myślę, że koloryzowanie to równie dobrze może być efekt silnej traumy, która obciążyła kształtującą się osobowość nastoletniej dziewczyny. Takie zjawiska są znane we współczesnej psychologii i psychiatrii.

A czy kotka Mali faktycznie była jakąś niezwykłą istotą? Jedni powiedzą, że to wierutne bzdury, a inni stwierdzą, że coś w tym jest. Nie umiem się do tego racjonalnie odnieść.

“Arytmetyka diabła”

Przeczytałam, choć głównie z mieszanymi uczuciami.
Z jednej strony książka ma godny pochwały morał – był taki cytat gdzieś na ekspozycji w Muzeum Auschwitz, że “kto nie zna historii, skazany jest na jej powtórne przeżycie”. Młoda bohaterka “Arytmetyki diabła”, uważająca historię i tradycję swojej rodziny i narodu za nudziarstwo nie spodziewała się, co stanie się jej udziałem.

Ogólnie dużo lepiej byłoby, gdyby fabuła książki bardziej trzymała się faktów. Początek książki, spokojne życie w sztetlu całkowicie niespodziewanie przerwane przez Niemców i od razu wywózka do Auschwitz…? No, nie, to tak nie funkcjonowało. W samym obozie też nie wszystko zostało ukazane takim, jakim było w rzeczywistości.

Ale przecież to powieść dla młodzieży, a nie książka naukowa… Dodam, że to nie jest kolejne holo-polo powstałe tylko dlatego, że długo była taka moda i że Auschwitz i Zagłada to dla grupki grafomanów żyła złota… “Arytmetyka diabła” została napisana w latach 80.

Gdyby porównać tę książkę z “Lalkarzem z Krakowa”, który również jest książką dla młodszych czytelników – “Lalkarz” wypada dużo lepiej, bo realia wojny przedstawiono prawdziwiej, a z kolei obóz śmierci symbolicznie, bez opisywania okrucieństw tego miejsca “w wersji soft”, przepraszam za wyrażenie.

Jakkolwiek – mimo, że często miałam mieszane uczucia, nie skreślam “Arytmetyki diabła”. Książka ma z pewnością walory edukacyjne i płynie z niej ważne przesłanie (nie tylko dla dzieci narodowości żydowskiej), którego próżno szukać w kiczowatych romansidłach “…z Auschwitz”.

Można przeczytać, choćby jako ciekawostkę.

“Oskarżam Auschwitz”

Historia obozów koncentracyjnych nie skończyła się wraz z wyzwoleniem – to piekło pozostało w ocalałych już na zawsze. Po wojnie ludzie najczęściej nie mieli już do czego wracać. Wymordowane rodziny, stracone mienie, spalone domy… Szczególnie boleśnie dotknęło to Żydów, których dawny świat został brutalnie zmieciony. Niektórzy ocaleni Żydzi wyjechali do Izraela, inni do USA, jeszcze inni próbowali jakoś odbudować życie w Polsce, niejednokrotnie ze strachu wyrzekając się swoich żydowskich korzeni – na ogół z marnym skutkiem, zwłaszcza w obliczu roku 1968.

Byli więźniowie obozów – wszyscy, i Polacy, i Żydzi i osoby innych narodowości, tak naprawdę nigdy nie wyszli zza drutów. To skutkowało licznymi problemami natury psychicznej i emocjonalnej. Nie było czasu ani możliwości, żeby coś z tym zrobić. W Polsce trzeba było zakasać rękawy i „brać się do roboty”, w Izraelu toczyły się krwawe walki. A znane współcześnie gałęzie psychiatrii i psychoterapii jeszcze wtedy nie istniały.

Pojawienie się dzieci, tzw. drugiego pokolenia, dla wielu ocalałych miało być zwycięstwem nad Hitlerem i antysemityzmem. Jedni chętnie opowiadali dzieciom swoje historie – częstokroć je nimi przytłaczając, inni milczeli do końca, zabierając do grobu wojenne tajemnice. Dzieci ocalałych (to osoby z pokolenia nazywanego baby boomers – pokolenia moich rodziców) dorastały w cieniu wojennej traumy rodziców i, mówiąc metaforycznie, obozowych drutów. W przedstawionych w książce historiach można znaleźć wiele wspólnych punktów, ale każdy z rozmówców Mikołaja Grynberga musiał znaleźć własny sposób na uporządkowanie swojego życia i na uporanie się z wojennymi dramatami rodziców. Zwłaszcza, że w dorosłość już dawno weszło trzecie pokolenie, które również bardzo często cierpi z powodu wojennych traum swoich dziadków (jestem tego żywym przykładem i wśród moich znajomych też znajdzie się sporo takich osób). „Wszyscy jesteśmy ofiarami ofiar” – czyli pokolenia naszych rodziców… Którzy z kolei są ofiarami ofiar drugiej wojny światowej.

I właśnie tego dotyczy książka „Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne”. Polecam, także millenialsom w kwestii zrozumienia własnej rodziny i własnych problemów psychicznych.

“Znajduję się w sercu piekła”

„To ciemna noc jest moim przyjacielem, płacz i krzyk to mój śpiew, ogień ofiar to moje światło, atmosfera śmierci to mój aromat, piekło jest moim domem”

Przed Wami książka niezwykła i trudna. Dla mnie bardzo osobista, bardzo ważna.

Załmen Gradowski był więźniem Auschwitz zmuszonym do pracy w Sonderkommando, czyli – grupie roboczej żydowskich więźniów zmuszonej przez Niemców do pracy w krematoriach. W sercu piekła – takim prawdziwym, nie z ludowych opowieści – Gradowski przebywał 17 miesięcy. Niemcy zamordowali całą jego rodzinę, a i on sam nie doczekał wyzwolenia – zginął najprawdopodobniej 7 października 1944 roku. Ale coś po nim pozostało. Kilka skrzętnie zapisanych zeszytów, zakopanych w ziemi przy krematorium. Bo grupka więźniów z Sonderkommando pisała tak zwane tajne notatki – z narażeniem życia opisywali wszystkie zbrodnie, które widzieli codziennie w niebywałych ilościach na własne oczy. Swoje rękopisy starannie ukryli. Nie wiadomo ile dokładnie powstało tych rękopisów, ale pewna część została odnaleziona po wojnie i ocalona. A potem opublikowana, jak notatki Załmena Gradowskiego (oraz inne, autorstwa innych więźniów z Sonderkommando, zawarte w książce pt. „Wśród koszmarnej zbrodni” oraz “Zapiski Marcela Nadjariego 3 listopada 1944 roku. Konserwacja i odczytywanie techniką obrazowania multispektralnego”, w tej drugiej przeczytacie sporo o aspektach technicznych konserwacji takich obiektów).

Zapiski Załmena Gradowskiego to książka, która wymaga od czytelnika posiadania dużej wiedzy, ogromnej ilości zrozumienia, otwartości i, przepraszam za dosadność, również mózgu. Fanki i fani literatury typu “Spowiedź taksówkarza twojej starej z Auschwitz” niestety uznają ją za nudną, nieciekawą i niezrozumiałą.

To książka o ogromnym bólu, tęsknocie, gniewie, strachu, odwadze, żałobie i… wielkiej empatii oraz miłości. Pisana w samym sercu piekła.